4 wymówki, które utrudniają podejście do planowania
O tym, jak planować, jest w internetach ogrom artykułów –
wiele z nich naprawdę świetnych. Polecam blog Michała Szafrańskiego www.jakoszczedzacpieniadze.pl,
na którym 29 grudnia 2016 pojawił się podcast nr 90 nt. planowania. Michał jest
praktykiem przez duże ‘P’ i nie tylko dużo szkolił się w tym temacie, ale –
jako praktyk – udoskonalił te procesy w toku swoich doświadczeń.
Postanowiłam spróbować tego, co wydaje się działać dla
innych. Zanim jednak podjęłam się tego wyzwania, rozliczyłam się z szeregu
trapiących mnie wątpliwości, którymi dzielę się poniżej.
1. I tak nie dam rady, nigdy dotąd mi się to nie udało.
Otóż PRAWDA i NIEPRAWDA zarazem. Prawda – ponieważ
kilkakrotnie podejmowałam się tzw. postanowień noworocznych, które odchodziły w
niepamięć już następnego dnia, bo wygrywało z nimi codzienne, zabiegane życie.
Nieprawda – bo nigdy nie podeszłam do tego metodycznie, tj. nie zastanowiłam
się uczciwie nad celem, do jakiego mają mnie te postanowienia doprowadzić ani
też nigdy nie zapisałam tego na kartce w formie swego rodzaju kontraktu z sobą
samą. Nie zrobiłam też wielu innych z rzeczy, które zrobić należy, aby
planowanie było rzeczywiście planowaniem a nie przedłużeniem marzeń sennych.
Jeśli obawiasz się, że planowanie okaże się nietrwałe – to ja
Ci na to odpowiem „I co z tego?” Zamiast biadolić - próbujemy, uczymy się,
ciągniemy ten wózek, upadamy i wstajemy – dokładnie tak, jak uczyliśmy się
chodzić będąc dziećmi. Nawet nałogowy palacz, który rzuca palenie na kilka
miesięcy, a ostatecznie powraca do nałogu, pozytywnie wpłynął na swoje ciało –
bądź co bądź przez kilka miesięcy lepiej je traktował. Przez kilka miesięcy
wygrana była po jego stronie.
2. Postanowienie na Nowy Rok to jakaś mania! Wszyscy o tym
gadają, a za 3 tygodnie ci sami wszyscy będą mieć grupowego doła, bo okaże się,
że nie dotrzymali postanowień.
Walcząc z manią i przywiązaniem do całej umowności dat
polecam podejmować się postanowień wtedy, kiedy pojawia się taka potrzeba, a przede
wszystkim możliwość. Zdarzało mi się zaczynać „nowe życie” 19 grudnia, od
wtorku, o każdej porze roku, dnia czy nocy. Nie ma się co fiksować na dacie 1
stycznia, choć zapewne łatwiej zacząć od początku tygodnia niż w środku,
chociażby z tego względu, że mamy weekend na planowanie. Rytuałem jest jednak
zaczynanie 1 stycznia, co wielu ludzi przypłaca dołem, kiedy 3 tygodnie później
orientuje się, że nic z tego nie wyszło. Zjawisko to jest podobno tak masowe,
że uzyskało własny „brand” – chodzi o tzw. Blue Monday, czyli trzeci
poniedziałek stycznia. W 2005 roku firma turystyczna Sky Travel rozpoczęła
kampanię sprzedażową swoich wycieczek powołując się na dane, jakoby 3
poniedziałek stycznia to był najbardziej depresyjny dzień w roku. Poziom „doła”
miał być pochodną kilku elementów składających się na pseudonaukowy wzór:
[W+(D-d)]xTQ/MxNA
gdzie (z angielskiego) W to pogoda, D – poziom zadłużenia, d
– poziom gotówki/przychodów, T – czas od Bożego Narodzenia, Q – czas od złamania
postanowienia noworocznego, M – poziom motywacji, a NA – potrzeby podjęcia
działania. Patrzę na ten wzór i jakkolwiek dobór składowych jest humorystycznie
logiczny, to już relacje między nimi (działania), a także ‘jednostki’ miary to jakaś totalna pomyłka. Naukowcy
odżegnali się od tego wzoru w każdym razie, za to dla marketingowców Blue
Monday stał się uroczym argumentem do ożywienia swoich kampanii. Potraktujmy
więc zjawisko „blue Monday” z dystansem i nie traktujmy go jako kresu naszych
postanowień noworocznych – jeśli już na takowe się zdecydowaliśmy.
Według mnie każda inna data niż 1 stycznia jest lepsza –
większe szanse, że będziemy wyspani, trzeźwiej myślący, bardziej pragmatyczni.
3. Planowanie jest przereklamowane – przecież nie mamy pojęcia jak potoczy się życie.
Rzeczywiście nie wiemy, jak potoczy się życie. Ale mamy dane
historyczne, rozum i marzenia czy też cele, a także w zdecydowanej większości
wypadków – dwie sprawne rączki. Wykorzystując dane i rozum, możemy określić
prawdopodobny scenariusz tych zdarzeń, które są poza naszą kontrolą i
przygotować się na te sytuacje. Czyli ten najbardziej prawdopodobny scenariusz
mamy zaplanowany. Wykorzystując ponownie rozum i dokładając do niego nasze
rączki, możemy pokierować tymi zdarzeniami, na które wpływ mamy. A żeby
pokierować, musimy wiedzieć, w którym kierunku. A żeby znać kierunek, musimy
znać destynację, czyli cel podróży. Ja wiem, że to truizm, ale mam wrażenie, że
wciąż tego nie przyswoiliśmy, a przynajmniej ja to odkrywam za każdym razem od
nowa. Nie znając celu, kierujemy na oślep i pod wpływem chwili, a przede
wszystkim innych. Zdarza się, że mamy szczęście, ale na ogół wiosłując jak
oszalali kręcimy się w kółko. Inaczej mówiąc wykonujemy masę pracy – niestety
głównie na rzecz innych, przede wszystkim tych, którzy wiedzą, dokąd zmierzają.
Nie jestem typem planującym. Przez całe życie po prostu
płynęłam z prądem, nie oceniam, czy to dobrze czy źle, bo to zależy od
człowieka. Jednak praca zawodowa wymusiła na mojej chaotycznej naturze minimum
planowania i nie da się ukryć, że dobry plan może przesądzić o efektach, a to z
tak błahego powodu, że nie jesteśmy sami na ziemi i musimy się liczyć z innymi
ludźmi i „czynnikami” spoza naszej bezpośredniej kontroli.
Więc nie – można planowania nie lubić, nie umieć – ale nie
jest przereklamowane.
4. Mój cel okazał się mniej interesujący/intratny/realny –
innymi słowy zdezaktualizował się.
Plan bez celu nie ma sensu, więc oczywiście słabo brzmi,
jeśli przy tym, ile się naplanujemy i narobimy cel przestaje nas interesować. Jednak
nie zdarzyło mi się jeszcze, aby cel zanikł nagle, bez ostrzeżenia – no chyba,
że jest to cel utrakrótkoterminowy, np. autobus, do którego leciałam sprintem ostatnie
200 m zamyka mi drzwi przed nosem i odjeżdża w siną dal. Jest raczej tak, że w
drodze do celu, tej zaplanowanej, pojawiają się nowe okoliczności, które
pozwalają nam modyfikować plan, ale również korygować CEL. Może się w toku działań
zdarzyć, że poszerzą się nam horyzonty, otworzą nowe możliwości, pojawią nowe,
niedostępne do tej pory zasoby i inspirujący niezwykli ludzie i cel ulegnie
zmianie. Tak bywa często! Dla mnie i, jak sądzę, dla wszystkich poszukujących osób to jest dobra wiadomość,
ponieważ oznacza ROZWÓJ. A rozwój niechybnie prowadzi do czegoś lepszego.
Mój plan na styczeń
W duchu „try something new for 30 days” postanowiłam sobie,
że na koniec stycznia osiągnę pewien cel, będący tak naprawdę kamieniem milowym
w drodze do innego, „wyższego” celu. Niemniej z dotychczasowego zarządzania ad
hoc zmieniam podejście na zarządzanie przez planowanie. Przewrotnie, bo wbrew
sobie zaczęłam właśnie 1 stycznia! Z
grubsza wygląda to tak, że:
- podzieliłam sobie drogę do mojego celu na 4 tygodniowe odcinki i zaplanowałam działania tygodniowe,
- w każdą niedzielę zamierzam szczegółowo podsumować miniony tydzień i zaplanować nadchodzący, dzień po dniu – i mam na to wygospodarowany czas po położeniu dzieci,
- każdego dnia rano przeglądam cele na dzisiejszy dzień, a wieczorem sprawdzam, co się udało, co przechodzi na następny dzień lub odcinek oraz czy plan na następny dzień wciąż ma sens.
29 stycznia nastąpi moment weryfikacji i okaże się, czy cel styczniowy
został osiągnięty. Pozostaną jeszcze formalnie 2 dni na domknięcie spraw i
zaplanowanie lutego oraz korektę kolejnych miesięcy 2017. Dla mnie – nawet jeśli
celu nie osiągnę, bo jak na moje warunki jest ambitny – ma to być również zwieńczenie nauki o
planowaniu osobistym.
Jeśli okaże się, że dzięki planowaniu pojawiła się w moim
codziennym życiu nowa jakość, to postaram się, aby zagościła ona na stałe.
Komentarze
Prześlij komentarz