Kradzież samochodu zmienia życie

W jednym z poprzednich wpisów podzieliłam się moimi alternatywnymi sposobami na poruszanie się po mieście. Z racji wrodzonego temperamentu i konieczności wytupywania nadmiaru energii - przy jednoczesnym totalnym niedoborze czasu - od lat wykorzystuję dojazdy do pracy na aktywność fizyczną. Nie żebym chciała wszystkich namawiać. Ale że mieszkam na Zadupiu, czyli na tzw. "suburbiach" Stolicy (bo "przedmieścia" to zbyt trywialne słowo), to albo to połączę jedno z drugim albo o aktywności mogę zapomnieć.

Zmiany to powiew świeżości
Żeby się nikt nie poczuł jak ostatni leń i kanapowiec wyjaśniam, że ta moja aktywność nie jest ani codzienna, ani tym bardziej nie jest szarżą na Matkę Naturę. A konkretnie: nie mam zwyczaju jazdy na rolkach/hulajce/rowerze w ulewę i pod wiatr albo w gradzie czy innym tornadzie. W sytuacjach niekomfortowych lokuję moje cztery litery w zaciszu autka, z kawusią pod ręką i ulubioną muzyczną rąbanką walącą z głośnika. 

Pewne okoliczności jednakże sprawiły, że musiałam nieco skorygować moje dotychczasowe przyzwyczajenia. I - jak to zwykle ze zmianą bywa - wydawała się ona straszliwa, nie do przyjęcia, nieakceptowalna, ale się zadziała - bo nie miała wyjścia - i zaowocowała czymś NOWYM.

Żegnaj Ukochana ma!...
Otóż skradziono mi moją ukochaną Toyotkę... Myślałam, że takie rzeczy się już nie dzieją, a tu niespodzianka: auta BRAK.

Wiadomo, że bez auta jak bez ręki, zwłaszcza, jak nawet po bułeczki trzeba "zaprzęgać", bo do najbliższego sklepu zasuwasz kilometr błotnistym poboczem. Jest komunikacja miejska - w okolicach Stolicy dość zacna, trzeba przyznać. Jednak zadupie to zadupie - jest autobus, ale tylko jeden, i na tyle rzadki, że jak przyjeżdża, to się wieś zbiega, żeby popatrzeć (troszeczkę przeginam).

Lekcja dyscypliny i pokory
Jeszcze posiadając auto regularnie korzystałam ze stołecznej sieci komunikacyjnej. Jeśli droga do pracy stawała się nie do zniesienia z powodu korków, porzucałam auto i przerzucałam się na tramwaj, autobus albo SKM-kę (Szybką Kolej Miejską, która w Warszawie jest dość popularna). Jednak na ogół ten pierwszy odcinek, tę przepaść między Zadupiem, a początkiem cywilizacji pokonywałam samochodem.  A tu się trochę pozmieniało. Nagle, bez auta, okazało się, że do stacji PKP mam nie 5 minut, jak to dotąd opisywałam, tylko 7 km. To oznacza, że muszę się czymś podwieźć - raczej nie hulajką, bo chodniki to ciągle obiekt marzeń w tej części Wawy, no i telepać się taki dystans to jakaś totalna porażka. Autobus zostaje. Jeździ, ale co 25 minut. Jak się spóźnisz na autobus, to dupa blada. W dodatku może być sporo wcześniej, bo na Zadupiu przystanki są na żądanie i z jakichś względów w niektóre dni jest po prostu mniej pasażerów i on przyjeżdża znacznie wcześniej. Więc musisz sterczeć na przystanku z 7 minut wcześniej, i to czujnie! Bo w każdej chwili zza zakrętu może wyłonić się ON i Ty mu wtedy musisz znacząco i wyraziście machnąć. Do tego akurat ten, który dowozi Cię na stację 2 minuty przed pociągiem często na ostatnie 200 metrów grzęźnie w korku i się spóźnia. I patrzysz wtedy bezsilnie, jak Twój ukochany pociąg odjeżdża w siną dal... Natomiast ten wcześniejszy autobus - raz, że po prostu jest 25 min wcześniej, dwa, że im wcześniej, tym mniejsze korki, a trzy, że o wczesnych porach jest mniej pasażerów i mniej przystanków - przyjeżdża prawie pół godziny przed odjazdem pociągu. I Ty tam kwitniesz potem bez sensu. Ale to wszystko zmusza do myślenia, uczy pokory i dyscyplinuje do odpowiedniej organizacji. Więc jest dobrze.

Zew niezależności
Jednak inne kwestie: zakupy, podwiezienie dzieci do szkoły, wypad po te nieszczęsne bułeczki, czy choćby wyjazd do pobliskiego kościoła zaczynają się na Zadupiu dawać we znaki. Nawet Zadupianin chce być niezależny, wybrać się czasem do sklepu bez żebrania o samochód partnera (to o tych szczęściarzach, którzy nie tylko mają partnera, ale których partner jest dodatkowo posiadaczem samochodu). 

Musi się zatem z tego wyłonić jakieś rozwiązanie, bo jeden samochód na dwie niezależne jednostki to zdecydowanie nie jest ta droga. A do tego, aby kupić nowe auto, trzeba pojeździć, pooglądać, posprawdzać no i koło się zamyka: jak i CZYM?

(Nie)zgniły kompromis
Przeszłam te wszystkie stadia. Najpierw zachwyciłam się warszawską komunikacją, że mnie może dostarczyć do pracy dość szybko. Potem zrozumiałam, że mój ukochany autobus nie zawiezie mnie na pocztę ani do ulubionego warzywniaka ani też nie zawiezie mnie do szkoły - bo żadna z tych atrakcji nie jest na jego trasie. Następnie wpadłam na rozwiązanie, które tymczasowo jest - być może - w stanie sprostać moim  potrzebom. Tym rozwiązaniem jest SKUTER.

Skutersyn... czy raczej -córka
Zanim zdecydowałam się na zakup skutera postanowiłam zainwestować w "pilotaż". Otóż wypożyczyłam na 1,5 tygodnia (tak mi akurat pasowało przed urlopem) skuter i w ramach wynajmu dostałam ok. 45-minutowe przeszkolenie z jazdy. Wynajem nie był tani, kosztował mnie 600 zł plus benzyna (25 zł). Ale dzięki temu dowiedziałam się, czy mi to pasuje, czy się będzie podobać, a przede wszystkim, na co zwracać uwagę przy kupnie własnego skutera.

 No i stan na dziś jest taki, że dołączyłam do grona skutersynów (-córek). O szczegółach w osobnym wpisie.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nokaut

Spowiedź powszechna

Ostatni tydzień hiszpańskiego