Dieta Ewy Dąbrowskiej: pierwszy tydzień

Jestem po siedmiu dniach diety dr Ewy Dąbrowskiej, o której pisałam w poprzednim poście.
Co jadłam, jak się czułam, co było najtrudniejsze? O tym przeczytasz poniżej.

Przygotowanie
Udało mi się nie napychać przez dwa poprzedzające dni, więc nie skorzystałam z Ostatków tak, jak to mam w zwyczaju. Jadłam w miarę normalnie. Zrobiłam zakupy: marchew, pietruszkę (korzeń), paprykę czerwoną, kapustę białą. Potem obierałam, tarłam i cięłam przez godzinę. Ugotowałam kapuśniak: woda, przyprawy, kapusta, niewielka ilość marchewki dla załamania koloru.
Gotowa!

Dzień 1
Duch walki w szczytowej formie!
Na śniadanie chudy kapuśniaczek. W pracy przegryzki w postaci pokrojonej na jeden kęs marchewki - żeby za bardzo nie wkurzać ludzi chrupaniem, bo siedzę na open space. Do tego pokrojona w paski papryka czerwona "zwykła" i czerwona "Ramirez", która okazuje się dość słodka. Podejrzewam, że może za słodka, w sensie za wysoki indeks glikemiczny, będę na nią uważać.
Do picia: herbatki ziołowe - niektóre trzymam od 8 lat, najwyższy czas je wypić. No i czarna herbata, nie dałam rady bez niej, bo... patrz niżej.

Największe wyzwanie - oprócz głodu? Brak kawy. Bez kawy zasadniczo mój organizm się nie budzi, veto, strajk. A na całym piętrze - ba! w budynku! - czarodziejski, wszechobecny zapach... I cały ten poranny rytuał ze stadnym wyjściem "do kuchni" na kawkę! Masakra...
Skupiłam się na głodzie i walce z nim. 
Żadnych konkretnych dolegliwości.

Dzień 2
Kawa, kawa, kawa  - to słowo widzę i słyszę wszędzie, świdruje mi w mózgu. A ten ostatni - boli, a jakże. Nie jest to duży ból, takie ćmienie, ale jeśli dobrze wiesz, co może ten ból uśmierzyć, to nie jest łatwo. Ostatecznie na ból głowy pomaga mi wypicie 2 szklanek wody.
Jedzenie - to samo, co dzień wcześniej. 
Wieczorem piekę kalafiora, którego w tej postaci ubóstwiam również w czasach fiesty. Oczywiście bez dipów i bez polewania jakimikolwiek olejami - tylko kalafior i sól. Przepis z Jadłonomii.
Pojawiają się drobne "niedogodności gastryczne" - gazy. W sumie normalne chyba, no nie? Przy takiej diecie.

Dzień 3
O-ho... zaczyna się. No jest głód, ciągle głód. Kawki też bym się napiła, ale że rano piję ciepłą wodę z sokiem z cytryny (cała cytryna na kubek wody), to jakoś tak mnie ten kwas otrzeźwia, że otwieram oczy i odpalam silniczek. 
Oprócz przegryzek, do których dochodzi kalarepka, mam "spaghetii" (również inspirowane przepisem Jadłonomii): w niewielkiej ilości wody ugotowałam pokrojoną w kostkę cebulkę z czosnkiem, dodałam korzeń pietruszki pokrojony w kosteczkę, chwilę podgotowałam, dodałam tartą marchew (trzeba uważać, bo gotowana marchew ma wysoki indeks glikemiczny), do tego ugotowany al dente rozdrobniony kalafior (żeby zagęścić sos), no i pomidory z przecierem. Przyprawy standardowe: oregano, bazylia, pieprz, liść laurowy, sól.
Najciekawszy jednak jest makaron: pocięłam cukinię w paski i wrzuciłam ją na osolony wrzątek, dosłownie na 3 minuty. Do cięcia użyłam specjalnego "obieraka" typu Juliennais, na zmianę ze zwykłą obieraczką. 
Tego dnia pojawiają się dolegliwości: bóle w jamie brzusznej, promieniujące na uda. Przeszłam parę operacji i jestem świadoma, że mam zrosty. Mam podejrzenie, że to właśnie one mnie bolą. Są to bóle w różnych miejscach, asymetryczne, głównie po prawej stronie (szerokie okolice wyrostka). Przypominają bóle neurologiczne (nie wiem, jak się je fachowo nazywa), tj. takie nerwobóle, które trudno zlokalizować jednoznacznie, nie da się w żaden sposób dotknąć, ani rozmasować i generalnie trudno je uśmierzyć. 
Zachowuję spokój. Ból jest do zniesienia, tylko muszę się czymś zająć.
Drobne "niedogodności gastryczne" wciąż w akcji.

Dzień 4
Kawa - mała przyjemność, która zawsze uprzyjemniała mi sobotni poranek - dalej próbuje mnie uwodzić. Tym bardziej, że noc miałam ciężką, bo nadal wszystko boli. 
Piję wodę z cytryną, zioła, herbatę. 
Na obiad spaghetti, ale tym razem nie gotuję makaronu z cukinii - jem go na surowo! Po podgrzaniu w mikrofali. I jest ok! Coraz bardziej przyzwyczajam się do tych delikatnych, a nawet mdłych, smaków.
Do bólów w jamie brzusznej dochodzą bóle mięśni i kości, jak przy wirusówce. Boli mnie też pod lewą łopatką, jakby nerwoból na skutek przewiania. Ki czort?!
Znajduję sobie multum zajęć, żeby nie myśleć o tych niedogodnościach.
W międzyczasie zdaję sobie sprawę, że nie ma śladu po przeziębieniu, które zaczynało mnie rozbierać na dzień przed Postem. Nawet nie zauważyłam, kiedy się rozeszło.

Dzień 5
Pierwsza rzecz: kawa kusi, ale już z dystansu, jak dalekie widmo z przeszłości.
Druga rzecz: głód jest, ale zdecydowanie mniej dokuczliwy. 
Trzecia rzecz: po kolejnej nieprzespanej nocy, gdzieś około południa, dość nagle ustępują wszystkie moje bóle. Ciekawe.
Zaczyna być znośnie.
Rano przygotowuję koktajl z wody, buraka (surowego) i tzw. reszty - czyli wrzucam wszelkie zielone warzywa dostępne pod ręką. Wychodzi coś strasznie mdłego - następnym razem dodam sok z cytryny i to już będzie ok. 
Zauważam, że coraz intensywniej odbieram smaki - np. wyraźnie czuję słony smak koktajli, do których wiem, że nie dodałam nawet szczypty soli. Papryka jest naprawdę słodka! Korzeń pietruszki również! Marchewka - wiadomo. Słone są zielone części warzyw.
Wieczorem zjadam gotowanego brokuła. 
Podjadam cały czas.
Ze zdumieniem zauważam, że moje drobne "niedogodności gastryczne" minęły.
Czyli... do tego można się przyzwyczaić, czy jak???

Dzień 6
Stanęłam na wadze. O dziwo - spadło mi niecałe 0,5 kg! Domyślam się, że najgorsze przede mną, ale początek jest pozytywny, bo naprawdę nie chcę schudnąć. Przed postem nieco przytyłam i ważyłam 52,5 kg, niezbyt dużo. Moją absolutnie najniższą wagą jest 48 kg i wyglądam już wtedy bardzo źle. Mój organizm normalnie nie schodzi poniżej 50 kg, to się po prostu nie zdarza.
Czuję się wyśmienicie! Dopisuje mi energia! Owszem, głód czuję, ale znacznie słabiej niż w poprzednich dniach. Być może parę razy przeholowałam z indeksem glikemicznym i opóźniłam wyłączenie ośrodka głodu w mózgu. No cóż, bywa.
W dzień zjadam dużą ilość sałatki z kapusty pekińskiej (bardzo odżywcza), ogórków kiszonych, pomidorów, papryki czerwonej i niewielkiej ilości kaparów. Wszystko skrapiam octem jabłkowym, dodaję zioła prowansalskie i sól.
Wypijam też litr soku pomidorowego - w smaku słodki, może za słodki.
Praktyką stają się koktajle z warzyw - w ten sposób najłatwiej jest przemycić super zdrowe, zielone nacie. Do każdej porcji wrzucam parę cząstek jabłka.
Wypijam tego po jakieś 800 ml dziennie.

Wieczorem idę na fitness. Jest fantastycznie!

Dzień 7
Wstaję bez problemu, po 6 godzinach snu.
Kubek ciepłej wody z sokiem z cytryny i jest dobrze, tak mogę jechać. Ważne, żebym ciągle miała coś do chrupania, a waga nie zleci na łeb na szyję. 
W ciągu dnia wczorajsza surówka z kapusty pekińskiej - no no, całkiem, całkiem. Do tego nieodzowne marcheweczki - zaczynam je ubóstwiać po prostu! I oczywiście koktajle.
Kalarepka też cieszy. Małe rzeczy zaczynają sprawiać przyjemność. Kawa? No ładnie pachnie. I tyle.
Winko? Nie, wyraźnie czuję, że mój organizm sobie go nie życzy.
Ciacho urodzinowe koleżanki? Wygląda pięknie. Nie, dziękuję. W ogóle mnie nie ciągnie. Serio, za słodkie.

Pierwszy tydzień za mną!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nokaut

Spowiedź powszechna

Ostatni tydzień hiszpańskiego