Post o Poście Daniela zwanym też dietą Ewy Dąbrowskiej

Parę dni temu zaczął się Wielki Post. Niektórych obchodzi to tyle, co zeszłoroczny śnieg. Dla innych to bardzo ważny okres w roku, może najważniejszy.
Niezależnie, do której grupy ludzi należysz, myślę że warto zainteresować się tzw. głodówką leczniczą, owocowo-warzywną (w praktyce warzywną). Funkcjonuje ona pod nazwą Post Daniela lub dieta dr Ewy Dąbrowskiej, w internecie jest sporo informacji na jej temat.

Dieta Ewy Dąbrowskiej w skrócie
Podczas głodówki trwającej od 5 dni do 42 dni (6 tygodni) odżywiamy się wyłącznie warzywami, ewentualnie owocami, przy czym wspólnym mianownikiem dla nich wszystkich jest niski indeks glikemiczny i jak najmniej białka. Dlatego np. eliminujemy ziemniaki, czy też gotowaną marchew, ale np. surowa marchew jest ok. Nie jemy roślin strączkowych, niczego, co zawiera skrobię, żadnych kasz, olejów, ziaren, a z owoców 1-2 kwaśne jabłka dziennie, grejpfrut i cytryny. Rezygnujemy też z wszelkich używek: kawy, mocnej herbaty, papierosów, czy alkoholu, ponieważ niwelują działanie diety zakwaszając organizm.
W efekcie wprowadzamy organizm w stan głodu, podczas którego zaczyna on pozyskiwać energię z zapasów wewnętrznych, spalając w pierwszym rzędzie wszystkie "śmieci". Do śmieci należą między innymi wszelkie blizny, zwapnienia, jakieś zbędne tkanki, które narastają nam w ciągu życia. Podobno podczas takiego postu system odpornościowy organizmu ulega aktywizacji, dzięki czemu możemy uporać się z niektórymi (podobno wieloma?) chorobami, które bezskutecznie staraliśmy się do tej pory pokonać. 
Efektem "ubocznym" diety jest oczywiście chudnięcie. 

O szczegółach poczytacie tutaj: https://ewadabrowska.pl/ oraz w wielu innych źródłach w internecie.

Podchodziłam do tej diety w zeszłym roku. Założyłam 3 tygodnie, wytrwałam 2,5,  ponieważ waga spadła mi do poziomu, poniżej którego nie chciałam zejść. 

W tym roku zdecydowałam się ponownie, ale tym razem lepiej się przygotowałam, mimo, że sezon ponownie niesprzyjający (zima...). 

Po pierwsze, planuję posiłki z wyprzedzeniem minimum 2-dniowym, aby mieć czas na zakupy tych wszystkich kilogramów warzyw (1 wieczór), a następnie je wszystkie pociachać i przygotować (2 wieczór).

Po drugie, mam ze sobą w pracy minimum 3 plastikowe pudełka pokrojonych przegryzek: marchewek, selera naciowego, papryki, kalarepy (uwaga: po zjedzeniu wydziela się otworem paszczowym mało przyjemny aromat), cukinii, ew. korzenia pietruszki, a także ogórków kiszonych. 

Po trzecie, staram się przygotować przynajmniej jedną porcję warzyw na ciepło, mimo, że sugerowane jest raczej jedzenie warzyw surowych. Przy tej diecie jest mi wciąż zimno, więc ciepły posiłek i herbata lub ziółka, zaparzane na okrągło, ratują sytuację.

Po czwarte, przegryzki i te moje biedne obiadki uzupełniam koktajlami warzywnymi, do których wrzucam niezwykle cenne liście zielone: szpinak, wszelkie sałaty, kapustę pekińską, obowiązkowo natkę pietruszki, no i do tego cokolwiek mam pod ręką - marchew, cukinię, pomidory, paprykę, etc. Bazą jest woda lub herbatka ziołowa. Przyprawy nie są raczej ograniczane, z wyjątkiem soli, ale trzeba uważać na mieszanki przypraw, do których oprócz soli dodawana bywa mąka i cukier, absolutnie zakazane w tej diecie.

Po piąte, ze względu na ilość warzyw oraz fakt, że o tej porze roku wszystko jest sprowadzane zza mórz, staram się trochę unieszkodliwić tę całą chemię. Robię to przez około 10 minut płucząc warzywa w wodzie z sodą (łyżka sody na 1 litr wody). Podobno zdejmuje to znaczącą część środków ochrony, jakimi traktowane są warzywa podczas hodowli czy transportu.

A jak samopoczucie? To odrębna historia!

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Nokaut

Spowiedź powszechna

Ostatni tydzień hiszpańskiego